piątek, 16 października 2015

To brak postanowienia poprawy odłącza od Komunii, nie Kościół

Dyskusja na Synodzie przybiera coraz bardziej szokujące formy. Część z hierarchów najwyraźniej nie zna doktryny Kościoła i posługuje się językiem współczesnych mediów.

Tak jest choćby ze sformułowaniem, coraz częściej padającym z ust części hierarchów, że Kościół nie może komuś stale odmawiać Komunii Świętej. Chodzi oczywiście o rozwodników w ponownych związkach, których część zachodnich hierarchów bardzo współczuje. Kłopot polega na tym, że sformułowanie, którego używają biskupi jest zwyczajnie nieprawdziwe. To bowiem nie Kościół odmawia tym osobom Komunii świętej, ale one same pozbawiają się możliwości przystępowania do niej. A powody są dwa. Po pierwsze wstąpiły w związek (a dopiero ponowny związek, a nie sam rozwód, uniemożliwia przystępowanie do Komunii świętej), który nie jest małżeństwem, a zatem akty seksualne w nim podejmowane są cudzołóstwem. A aby ten grzech mógł być odpuszczony konieczny jest nie tylko żal za grzechy, ale także postanowienie poprawy (a z tym wiąże się próba wyjścia z tego związku albo decyzja o życiu w czystości). Jeśli osoba taka nie chce podjąć takiej decyzji, to sama pozbawia się możliwości uczestnictwa w Komunii świętej. Kościół  nie ma tu nic do rzeczy. On jedynie przypomina jakie są zasady, nie przez Niego zresztą ustanowione.

Odejście od tej zasady wymagałoby albo uznania, że ludzie nie są zdolni do podejmowania decyzji i ponoszenia za nie odpowiedzialności (a ostatecznie decyzja o wstąpieniu w ponowny związek, to akt woli, którego można nie podejmować), albo uznania, że małżeństwo w istocie jest rozerwalne (bo tylko w takim wypadku można uznać, że drugie małżeństwo jest – może nieco gorszą – ale jednak przestrzenią, w którym zgodnie z zasadami realizować powołanie do życia w czystości, albo w której akt seksualny nie jest grzechem. Stwierdzenie takie może też oznaczać, że ostatecznie nie uznaje się cudzołóstwa za grzech (a akurat takie opinie można było także usłyszeć z ust części ojców synodalnych). Mocno podkreślił to abp Stanisław Gądecki w swoim wystąpieniu podczas konferencji prasowej. „… żaden autorytet na ziemi nie może rozwiązać związku, który został w sposób ważny zawarty. A więc, rozważając każdy z przypadków osobno i towarzysząc obu stronom z przyjaźnią, trzeba zastanowić się nad ostatecznym pytaniem: co powinno oznaczać owo nawrócenie które miało by być zwieńczeniem drogi pokuty. Dlatego, że jeśli nawrócenie jest tylko w sferze pragnień, emocji i dążeń, to nie jest prawdziwym nawróceniem. Pierwszy związek małżeński jest ważny nawet jeśli pożycie w drugim związku jest piękne i pełne dobra” – zaznaczył arcybiskup.

I aż dziw, że pewna (trudno oczywiście oceniać na ile znacząca część z biskupów) tego nie zauważa. Zaskakiwać może także europocentryczna hipokryzja zwolenników szczególnego traktowania rozwodników czy pozostawiania decyzji w tej sprawie w gestii episkopatów (a takie pomysły też już się pojawiły). Jeśli bowiem rzeczywiście są oni zwolennikami takiego rozwiązania, to warto zadać im pytania, czy są gotowi również oddać decyzje w sprawie poligamistów i Eucharystii dla nich w ręce episkopatów krajów Afryki. Jeśli nie, to są zwyczajnymi hipokrytami, którzy uznają, że tylko problemy Europejczyków warte są zainteresowania, a jeśli tak, to – jak by to łagodnie powiedzieć – nic nie rozumieją z Ewangelii, albo jeszcze bardziej wprost: odrzucają nauczanie Jezusa Chrystusa przekazywane przez Kościół. Na szczęście nie brak na synodzie także hierarchów, którzy bronią katolickiej prawdy o rodzinie. Szkoda tylko, że zamiast pogłębiać nauczanie św. Jana Pawła II (a także Piusa XII, który – o czym często się zapomina miał niezwykle ciekawe katechezy do małżonków) ortodoksyjni biskupi muszą zajmować się prostowaniem herezji (bo w niewiedzę nie wierzę) swoich słabo wierzących kolegów.


Tomasz P. Terlikowski

wtorek, 6 października 2015

Rozmywanie, a nie inkulturacja

To dopiero początek Synodu i wiele w jego trakcie może się jeszcze zdarzyć, ale nie sposób nie dostrzec niepokojących sygnałów. Jednym z nich jest dziwaczna wypowiedź przewodniczącego episkopatu Kanady.

Wedle arcybiskupa Paula-André Durochera problemem dla wielu współczesnych ludzi ma być już słowo „nierozerwalność”, równie skomplikowane – jego zdaniem –  jak „transsubstancjacja”.  Nie zawsze jest ono zrozumiałe dla ludzi, którzy wolą raczej mówić po prostu o „wierności” małżeńskiej. Konieczna jest więc praca nad językiem, będąca w istocie inkulturacją wiary – wyjaśniał arcybiskup.

I szczerze mówiąc trudno tych słów nie traktować jak rozmywania rzeczy najzupełniej oczywistych. Termin „nierozerwalność” jest niezmiernie prosty. Oznacza on, że małżeństwa nikt i nic nie może rozerwać. Nie ma władzy na niebie i ziemi, która jest w  stanie zerwać małżeństwo ważnie zawarte. Nie ma w takiej definicji czy w samym tym słowie nic niezrozumiałego, nie funkcjonują w nim terminy zakorzenione w scholastycznej filozofii czy teologii. Jest podstawowa prawda o małżeństwie. Zastąpienie tego terminu innym niczego by nie rozwiązywało, bo nie ma innego, który byłby lepszy. Wierność znaczy coś innego, niż nierozerwalność, i nie widać najmniejszych powodów, by termin lepszy, bardziej adekwatny, zastępować innym, z innego porządku i znaczącym nieco co innego.

Zastąpienie słowa jasnego i oczywistego innym, gorszym rodzi podejrzenia, że niestety nie chodzi tu o inkulturację, ale o takie przedstawienie doktryny, z której wyeliminujemy to, co jest w niej zgorszeniem dla współczesnego człowieka. Na wierność jest on się w stanie zgodzić (szczególnie czasową), ale już nierozerwalność małżeńska jest dla niego czymś nieakceptowalnym. Zmiana języka Kościoła oznaczałaby więc zwycięstwo ducha czasu nad Duchem Świętym, i nie miałaby wiele wspólnego z inkulturacją, a raczej z rozmywaniem jasnego nauczania Kościoła.


Tomasz P. Terlikowski

niedziela, 4 października 2015

Patologie in vitro i transgenderyzmu. Facet chce być ojcem i matką

Ta informacja byłaby nawet śmieszna, gdyby nie to, że to się dzieje naprawdę. Facet, który prawnie zmienił płeć i twierdzi, że jest kobietą chce być ojcem i matką dla dziecka z in vitro.

27-letni Kevin McCalmley (obecnie legitymujący się dokumentami na imię i nazwisko Fay Purdham i podający się za kobietę) szuka obecnie surrogatki, która urodzi jej/mu dziecko, które poczęte zostanie z jego spermy, która pobrana została jeszcze przed procedurą „zmiany płci”. Obecnie rozpoczął zbieranie na ten cel 100 tysięcy funtów na jednym z portali crowd-foundingowych.

Jeśli mu się to uda, to zapewne stanie się pierwszą osobą, która będzie jednocześnie biologicznym ojcem i adopcyjną matką dziecka. – Jeszcze zanim wiedziałam, że chcę stać się kobietą, wiedziałem, że chcę być matką – oznajmił Kevin McCamley (czy obecnie Fay Purdham).


Mężczyzna zaczął zastanawiać się nad zmianą płci w wieku lat 16, gdy miał 19 przeprowadził prawną procedurę, a w wieku 21 lat poddał się procedurze okaleczenia (nazywanej operacją zmiany płci). Obecnie szykuje się do „małżeństwa” z przyjacielem z dzieciństwa 24-letnim Chrisem Doddem. 

Tomasz P. Terlikowski